RODZICE WYGRALI WALKĘ O „ZAKAZANE” IMIĘ DLA SWOJEGO DZIECKA

KIEDY IMIĘ DZIECKA STAWAJE SIĘ PROBLEMEM URZĘDOWYM

Większość rodziców wybiera imię dla dziecka przy kuchennym stole, w samochodzie albo na spacerze. Jedni stawiają na klasykę, inni na rodzinne tradycje, jeszcze inni – na coś modnego z Instagrama. Mało kto zakłada, że na końcu tej drogi pojawi się… urzędnik stanu cywilnego, który powie: „Tego imienia nie wpiszę”.

A jednak są kraje, w których imię dziecka nie jest wyłącznie prywatną sprawą. Prawo dopuszcza interwencję, gdy uzna, że imię może narazić malucha na wyśmiewanie, stygmatyzację albo zwyczajnie jest skrajnie kontrowersyjne. I właśnie z taką sytuacją musiała zmierzyć się pewna para z Wielkiej Brytanii, która zakochała się w imieniu, na widok którego urzędniczce… opadła szczęka.

JEDNO IMIĘ I DUŻO EMOCJI

Wyobraź sobie, że od miesięcy mówisz do dziecka roboczym imieniem, masz je już w głowie, na kubku, w notatkach w telefonie. Dla ciebie ono „pasuje”, brzmi pięknie i wyjątkowo. Tak właśnie mieli Dan i Mandy – młodzi rodzice, którzy od początku wiedzieli, jak chcą nazwać swojego syna.

Ich synek urodził się w czasie pandemii, więc formalności trzeba było odłożyć na później. Gdy w końcu mogli pójść do urzędu i oficjalnie zarejestrować dziecko, byli podekscytowani, jak większość rodziców w takiej chwili. Zamiast uśmiechu i standardowego „proszę usiąść”, spotkali się jednak z wyraźnym grymasem na twarzy urzędniczki.

Wszystko przez jedno słowo, które dla nich było imieniem, a dla wielu osób – symbolem czegoś złego.

LUCYFER – DLA NICH „NIOŚĄCY ŚWIATŁO”, DLA INNYCH DIABEŁ

Wybrane przez nich imię brzmiało: Lucyfer.

Dla kogoś, kto nie jest religijny, może to być po prostu mocne, nietypowe, dobrze brzmiące imię. Rodzice chłopca podkreślali, że kojarzy im się z greckim znaczeniem „niosący światło”, „jutrzenka”. W ich odczuciu było wyjątkowe, pełne symboliki i różniło się od tego, co słyszy się na co dzień na placach zabaw.

Dla urzędniczki stanu cywilnego sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Jej pierwszą reakcją nie był zachwyt, ale sprzeciw. Ostrzegła rodziców, że z takim imieniem dziecko może mieć trudności w szkole, problem z akceptacją rówieśników, a nawet – jak twierdziła – z późniejszym znalezieniem pracy. W jej oczach imię było na tyle kontrowersyjne, że powinno zostać z góry odrzucone.

To trochę tak, jakbyś przyszedł do urzędu z przekonaniem, że nadajesz dziecku coś niezwykle poetyckiego, a ktoś na wejściu mówi ci, że robisz mu krzywdę.

URZĘDNIK VS RODZIC – KTO MA OSTATNIE SŁOWO?

Spór szybko przestał być zwykłą rozmową przy okienku. Urzędniczka zaproponowała, aby w dokumentach wpisać inne, bardziej „neutralne” imię, a w domu nazywać syna tak, jak rodzice chcą. Brzmiało to jak dziwny kompromis: oficjalnie jedno, prywatnie drugie życie.

Dan i Mandy nie chcieli się jednak cofnąć. Otwarcie powiedzieli, że nie są osobami wierzącymi, a biblijne skojarzenia nie mają dla nich takiego ciężaru jak dla części społeczeństwa. Dla nich to imię było po prostu piękne.

Ponieważ w niektórych krajach imię Lucyfer jest już wpisane na czarną listę zakazanych, urzędniczka zaczęła zastanawiać się, czy w ich sytuacji nie ma podobnych regulacji. Rodzice usłyszeli, że sprawa musi zostać „sprawdzona” i że być może nie uda się im tego imienia zarejestrować. Rozczarowanie, zdenerwowanie, poczucie bycia ocenianym – można sobie łatwo wyobrazić ich emocje.

Jeden urzędniczy grymas wystarczył, żeby z radosnej wizyty zrobić małą bitwę o to, kto ma prawo decydować o tożsamości ich dziecka.

OSTATECZNA DECYZJA I IMIĘ W DOKUMENTACH

Po całej tej przepychance urzędniczka ostatecznie ustąpiła. Imię zostało wpisane do aktu urodzenia – dokładnie takie, o jakim marzyli rodzice. Jak relacjonowali później, zrobiła to „przez zaciśnięte zęby”, ale zrobiła.

Można powiedzieć, że Dan i Mandy wygrali swoją małą wojnę z systemem. Uznali, że skoro imię nie jest wprost zakazane przez prawo, mają pełne prawo je nadać. Dla nich to była wygrana walka o rodzicielską autonomię i prawo do inności.

Jednocześnie cała sytuacja pokazała coś jeszcze: jak różnie możemy odbierać to samo słowo, jak inne mogą być nasze skojarzenia i granice. To, co dla jednych jest „ładne i wyjątkowe”, dla innych brzmi jak prowokacja.

GDZIE KOŃCZY SIĘ KREATYWNOŚĆ, A ZACZYNA ODPOWIEDZIALNOŚĆ?

Ta historia w naturalny sposób uruchamia pytanie: na ile rodzic może „poszaleć” z imieniem, a w którym momencie zaczyna grać na przyszłości dziecka?

Z jednej strony mamy pełne prawo do osobistych wyborów, manifestowania światopoglądu czy buntu wobec schematów. Z drugiej – to nie my będziemy wyczytywani z dziennika w szkole, przedstawiać się na rozmowie o pracę czy tłumaczyć po raz setny, „skąd takie imię”.

Każdy, kto kiedykolwiek miał trochę nietypowe nazwisko albo imię, zna te sytuacje: przekręcanie, żarty, spojrzenia w klasie. Czasem to drobiazg, po którym człowiek się otrzepuje i idzie dalej. Czasem jednak zostawia ślad na poczuciu własnej wartości.

W mojej okolicy był chłopak z bardzo „oryginalnym” imieniem, które jego rodzice uwielbiali, a jemu samemu zajęło dobre kilkanaście lat, żeby przestać się go wstydzić. Mówił wprost, że gdy dorośnie, pierwsze co zrobi, to zmieni je oficjalnie. I faktycznie – zrobił to, gdy tylko mógł. Dla rodziców była to piękna historia, dla niego – długi marsz przez szkolne przezwiska.

PRAWO MOŻE POMÓC, ALE NIE ZASTĄPI ZDROWEGO ROZSĄDKU

Urzędnicy tłumaczą zwykle, że ich rolą jest doradzanie i ostrzeganie, bo rodzice nie zawsze zdają sobie sprawę, jakie skojarzenia może budzić dane imię. W teorii brzmi to rozsądnie. Problem pojawia się wtedy, gdy zamiast życzliwej rozmowy włącza się moralizowanie i ocenianie z góry.

Historia brytyjskiej pary pokazuje, że idealnie byłoby znaleźć środek: z jednej strony nie tworzyć sztywnej listy „dozwolonych imion”, z drugiej – mieć odwagę powiedzieć rodzicom „pomyślcie jeszcze raz”, jeśli imię brzmi jak gotowy powód do kpin.

Imię to coś więcej niż ładny dźwięk. To wizytówka, z którą dziecko będzie szło przez całe życie. Można światu trochę pod prąd, ale dobrze wcześniej zadać sobie kilka uczciwych pytań: czy robię to dla dziecka, czy dla siebie? Czy naprawdę chcę, żeby całe życie tłumaczyło się z mojego wyboru?

JAK TY WYBRAŁBYŚ IMIĘ W TAKIEJ SYTUACJI?

Historia Dana i Mandy na pewno jeszcze długo będzie wywoływać dyskusje. Jedni powiedzą: „Super, mieli odwagę, imię jest ich sprawą”. Inni stwierdzą: „To przesada, dziecko będzie miało przez to pod górkę”.

Może właśnie o to chodzi, żeby takie historie pobudzały nas do refleksji. Bo nawet jeśli nie planujesz nazywać syna Lucyferem, to wybierając imię, też podejmujesz ważną decyzję. Między tradycją a oryginalnością, między własnym gustem a komfortem dziecka.

Ostatecznie dokumenty zawsze da się wypełnić. Prawdziwe pytanie brzmi: czy za kilkanaście lat twoje dziecko powie: „Dzięki, fajnie, że tak mnie nazwaliście” – czy raczej z uśmiechem, ale i lekką irytacją, zapowie wyprawę do urzędu po nowy akt urodzenia.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *